niedziela, 28 kwietnia 2013

Lekcja Trzydziesta Druga: „Czytaniec” z „gwiazdami”, czyli mam za swoje

To chyba był zeszły czwartek. Idę powiedzieć Kozie, że nie tylko ja ucieszyłam się z jej ostatniego czytelniczego osiągnięcia. Niech wie. Niech wiadomość posłuży za zachętę do przyszłej lektury.
- Te, „gwiazda”, wiesz, że dużo osób gratulowało ci sukcesu, kiedy im powiedziałam, że sama przeczytałaś książkę po polsku?
Zero reakcji. Koza maluje białą farbą metalowe pudełko po miętówkach i zdaje się nie słyszeć, co do niej mówię. Miękkie włosie głaszcze z wolna pokrywkę od lewej do prawej, od prawej do lewej, od lewej do prawej... 
Wycofuję się widząć, że przyszłam nie w porę.
- Wait!
Przystaję, posłusznie czekam. Koza dmucha w mokry akryl, odkłada pędzel.
- Chcesz wiedzieć, czego dzisiaj nauczyłam się w szkole?
Zawsze! Tylko czego mogła się nauczyć, skoro na Florydzie przeprowadzane są właśnie stanowe egzaminy końcowe i lekcji jako takich nie było?
- Kiedy skończyłam test, to mi się nudziło. And you couldn’t take out a book to read. („I nie można było wyjąć sobie książki do czytania.”) To nauczyłam się na pamięć the computer keyboard.
- Układu klawiatury?
- No! Posłuchaj! Escape, F1, F2, F3, F4... – recytuje po angielsku. - Litery też umiem: Q, W, E, R, T, Y, U...
- O cholipka! Jak długo tak bezczynnie siedziałaś?
- ... I, O, P... Nie wiem... – wraca Koza do polszczyzny - Pół godziny?
- Aż tyle?
- Relax! I checked my answers three times.
A właśnie, że się nie uspokoję! Co mi z tego, że sprawdziła odpowiedzi. Trzy razy. Trzeba było pięć!
- Jak to możliwe, że miałaś tyle wolnego czasu?
- Bo dziś było Reading.
Czyli sprawdzian z czytania i rozumienia treści. Zapoznaje się uczeń z czytanką na ekranie komputera i wypełnia pod spodem szereg podchwytliwych pytań typu multiple choice (pytań dysjunktywnych). I znów delikwent czyta kolejny tekst i wybiera właściwe odpowiedzi. I tak w kółko przez 70 minut.
Przysiadam na łóżku Kozy lekko podłamana. Ocena z tych testów w dużej mierze rzutuje na poziom przedmiotu, na jaki zapiszą dzieciaka w przyszłym roku szkolnym. Wiem, że mowa tylko o gimnazjum, że zawsze tłukłam Córce do głowy, że nie musi mieć samych „ejz” (A’s - „szóstek”) - byłabym hipokrytką, żeby tego wymagać - że liczy się rozumienie przedmiotu, że życie to znacznie więcej niż szkoła, tymczasem wyrywa mi się z ust wypowiedź, którą można zinterpretować odwrotnie.
- Kochanie, Reading czy nie, zawsze trzeba się przyłożyć do wykonywanego zadania.
- Oj! Mama! Ja lubię testy z Reading. – Koza krytycznym okiem patrzy na schnące pudełko i macza pędzel w farbie. - Zapomniałaś, że bardzo szybko czytam? Przecież ja potrafię przeczytać całą książkę w jeden dzień!
„Pod warunkiem, że napisana po angielsku” – dopowiadam sobie w myślach, bo jak idzie skojarzyć z poprzedniego blogowego wpisu, po polsku kozine czytanie nie ma nic wspólnego ze śmiganiem po stronicach. Pojawia się polski alfabet i z Zygzaka McQueena zamienia się Córa w pojazd całkowicie pozbawiony napędu. Trzeba brać na popych lub na hak. A przed czytaniem na głos Koza broni się jak przed łamaniem zderzaków bez znieczulenia.
No. To jeszcze raz publicznie ustaliłam stopień zaangażowania Córki w poznawanie swego słowiańskiego dziedzictwa kulturowego...  
- To co dziś poczytasz po polsku?
- Wiedziałam, że to powiesz!
Wiedziała, skubana. Każdy by wiedział, kto by tu z nami pomieszkał. Jestem powszechnie znana w domu z tego typu zapytanek.
- OK, to co postanowiłaś? – nie odpuszczam, przyglądając się opanowanym ruchom pędzla.
- Że coś poczytam.
- A konkretniej?
- Zastanowię się.
- Rybcia, niech cię kule biją! Za uniki to medal ci się należy.
- I learned from the best – wali Koza bez zastanowienia na ułamek sekundy zerkając w moją stronę.
Nic nie odpowiadam na to pomówienie, bo pomyliło się Córce maluczko. Akurat nie ode mnie nauczyła się mistrzowskiego unikania tematu. Ja przoduję w czymś innym: w generalnym zatruwaniu życia Kozie.
- OK, OK... Żartowałam... – dodaje przepraszającym tonem.
- Ale ja się nie gniewam.
- Nie?
- Nie.
- To dobrze.
Pudełko po miętusach wygląda, jakby je obsmarowano pastą do zębów. Zadolowolona Córka ponownie dmucha w niejednolite smugi. Zamyka pojemniczek z farbą, wyciera pędzel w kawałek papieru.
- Aren’t you going to interview me? („Nie przeprowadzisz ze mną wywiadu?”) Potem nie będę miała czasu. Teraz albo never.
Usłyszałam tylko „teraz albo nigdy” i mówię, że teraz nie mogę, bo muszę dokończyć robienie obiadu.
- OK, jak nie chcesz, to nie.
- Ale co mam chcieć?
Tym razem słyszę, że chodzi o wywiad.
- Niby z jakiej racji mam z tobą wywiad przeprowadzać?        
- Kiedy tu wszedłaś, to powiedziałaś do mnie „te, ‘gwiazda’ ”. A „gwiazdy” myślą tylko o sobie i robią, co chcą. Przykro mi. I to jest dlaczego masz pięć minut. A potem - zapomnij. Muszę posprzątać w pokoju, bo powiedziałaś, że jak dzisiaj nie sprzątnę, to się wykatrupisz. I muszę sprzątnąć w samochodzie, na moim siedzeniu, bo zapomniałam to wczoraj zrobić i jak ci się przypomni, że zapomniałam, to mam przyrąbane. I na dodatek muszę czytać po polsku. Co tak na mnie patrzysz? Sama mi przed chwilą kazałaś. Więc decyduj! Jestem tą „gwiazdą”, czy nie? 

wtorek, 23 kwietnia 2013

O niedocenionym beneficie konsumpcji Borówki amerykańskiej

Słowem wstępu kwietniowa fotka Vaccinium corymbosum.





Zielono się aż zrobiło...

Ale do rzeczy! „Kwiecień-plecień” przydarza się też na Florydzie, bo „przeplata” trochę truskawek, trochę borówek i to prosto z krzaka, więc pojechaliśmy sobie napełnić koszyki. Ja, Koza i Luby Mąż zrywaliśmy borówki; Kozak pozostał przy rosnących niżej truskawkach.

W drodze powrotnej padło najczęściej zadawane pytanie Kozaka: „do cego”?
- Do czego są borówki? Pomagają ładnie bić twojemu sercu – mówię Kozakowi, który wyżera niebieskie kuleczki z najmniejszego koszyka. – I są dobre na oczy. Kto je dużo borówek, ten ma świetny wzrok.
Potem przypomina mi się, że borówki tak samo pozytywnie wpływają na pamięć. I mają tak silne dzialanie antybakteryjne, że potrafią zniszczyć bakterie E.Coli. Ale najważniejsze – roi się w owocach od antyutleniaczy. Bez przynudzania powiem krótko, że w USA borówkę uważa się za jedną z najzdrowszych roślin wszechczasów tego lądu. (Borówkowe krzaki obskubywali wieki temu rdzenni mieszkańcy.)

Jemy borówki drugi dzień, a dzień jak codzień. Wiele w nim pogadanek z Kozakiem, któremu gęba się nie zamyka. Nawet na odchodnym coś uprzejmie dorzuci.
- Musę iść do łazienki...
- Idziesz zrobić siusiu czy kupę? – zagaduję, bo przy tym drugim Syn potrzebuje matczynej ręki.
- Siusiu. Kupę jus zlobiłem. – Tu się odwraca i patrzy mi prosto w oczy. Wyznaje, zniżając głos: 
- Mama, wies, moja kupa była TAKA DUZA, ze jak leciała, to myślałem, ze mi zlobi dziulę w tyłku!

niedziela, 21 kwietnia 2013

Lekcja Trzydziesta Pierwsza: Z dedykacją dla Aleksandry K.

Koza przeczytała powieść.
Koza przeczytała pierwszy raz powieść.
Koza przeczytała pierwszy raz powieść od deski do deski.
Koza przeczytała pierwszy raz powieść od deski do deski, bez mojej pomocy.
Koza przeczytała pierwszy raz powieść po polsku od deski do deski, bez mojej pomocy.
I to powieść osadzoną w polskich realiach. Powieść absolutnie po polsku!

Przy początkowych rozdziałach pretensji było wiele. 
- „Uczniowie z WC”? Mama! Czemu oni mają lekcje w ubikacji? (W oryginale: „uczniowie z V C”- z piątej C.)

ALBO

- Ta Maja to wciąż puszcza bąki! (Kilka razy pojawiło się w tekście przy imieniu bohaterki słowo „bąknęła”.)

LUB

- „Dziewczyny przywitały ją chlorem...” O co chodzi, mama? (O to, że napisane jest nie „chlorem”, a „chórem”.) 

LUB

- „Ona z kolei...” Mama, jak ona nagle przyjechała pociągiem? Przecież była cały czas w domu!!!

LUB

- Jej oczy zrobiły się okrągłe jak spodenki... Co za głupoty! Spodenki nie są okrągłe!

Aby sprawiedliwości stało się zadość, należy zaznaczyć, że raz jeden, czytając na głos jakiś fragment, Koza poderwała się z ekscytacji:
- Biją... Biją...ce... Bijące! Mama! Będzie o Beyoncé!!!

Niestety, złudne nadzieje one się okazały... O seksownej gwieździe z amerykańskiej estrady autorka książki nie raczyła była wspomnieć ani słowem. 

Szczęściem historia Mai w którymś miejscu wciągnęła i chociaż po wybojach - poszło z górki - dowlokła się Koza w jednym kawałku do mety. 

Cioci Oli, która książkę z Polski przysłała, mówi „dziękuję”. 
I ja też!!!

środa, 17 kwietnia 2013

Pierwszy stopień do piekła

Psycholingwista François Grosjean w jednej ze swoich książek pisze (parafrazuję, ale mocno trzymając się oryginału), że oceniając osoby dwujęzyczne prawie zawsze posługiwano się normami stworzonymi przez osoby jednojęzyczne. 

Rzeczony jednojęzyczny pogląd na dwujęzyczność z którym się nadal spotykamy w mniemaniu ogółu społeczeństwa doprowadził do powszechnego, błędnego myślenia, że osoby dwujęzyczne w tym samym stopniu opanowały oba języki i oba znają perfekcyjnie.

Według Grosjana nie tylko „u wielu osób dwujęzycznych jeden język dominuje nad drugim”, ale nawet niektóre osoby dwujęzyczne „nie potrafią ani czytać, ani pisać w jednym ze znanych sobie języków” (moje tłumaczenie).

A teraz słowa polskiej logopedki, psycholożki, świetnej terapeutki dzieci niesłyszących, autystycznych i dyslektycznych, Jagody Cieszyńskiej znalezione na tej stronie internetowej:

„Język pierwszy bez znajomości kodu pisanego jest ubogi leksykalnie, kaleki gramatycznie, stylistycznie niezniuansowany. /.../ Brak wszystkich sprawności, nawet w jednym z dwu używanych języków, jest przykładem znajomości języka drugiego lub obcego, a nie dwujęzyczności”.

Grosjean jest dwujęzyczny, oceniając go zarówno przez pryzmat jego własnej definicji dwujęzyczności jak i definicji Cieszyńskiej.

A czy pani Cieszyńska jest dwujęzyczna przynajmniej w definicji Grosjeana? Czy ktoś wie?



Ps. "Tłustodruk" powyżej to moja sprawka. 

Ps. 2 Cytowane fragmenty pochodzą z drugiego rozdziału, „Describing Bilinguals”, z książki Bilingual: Life and Reality wydanej w 2010 przez Harvard University Press.

Ps. 3 Jeśli się nie mylę, wypatrzyłam dziś nową „buzię” u siebie – Witam Kaczkę! 

niedziela, 14 kwietnia 2013

Syn poprawia świat

Kozak o zegarze wiszącym u znajomej na ścianie:
- Ten zegal ma ptaska.
- Mówisz o ptaszku mieszkającym w zegarze? Tym, co kuka?
- Tak.
Opowiadam o prawdziwych kukułkach. Że nie mieszkają w zegarach, a w lesie. Że nie lubią wychowywać swoich dzieci. Że kiedy przychodzi pora na składanie jajek, podrzucają je do gniazd innych ptaków. Że takie kukułcze piskle wyrzuca potem z gniazda pozostałe pisklęta.
- Dlacego?
- Nie chce się z nimi dzielić jedzeniem. Samo chce zjeść wszystkie robaczki, które przyniosą w dziobach rodzice.
- Dlacego?
- Bo młode kukułki muszą więcej jeść. Są dużymi pisklętami.
- Dlacego?
- Takie już są kukułki. Po prostu rodzą się pasożytami. Zabierają innym, same nic nie dając w zamian. 
- Ale dlacego??? Powiedz mi, bo ja baldzo nie wiem!
Szybka decyzja między kreacjonizmem a wykładem z teorii ewolucji i spencerowskiej „walki o byt” i z automatu wybieram prostsze wytłumaczenie: zwalam winę na Wszechmogącego.
- Tak już je Pan Bóg stworzył...
Kozak kręci głową. 
Widać, że nie może się pogodzić z tym, co usłyszał. W żaden sposób nie składa mu się to w żadną logiczną całość. 
- To nieładnie! Jak ja ulosnę i będę Panem Bogiem, to będę miał doble selce i zlobię takie kukuloki co nie wyzucają!


Ps. Jeszcze raz witam u siebie Dorotę W. i miss m. :-) Czujcie się jak u siebie. 

piątek, 12 kwietnia 2013

Lekcja Trzydziesta: Pełna wyrażeń


Z jakiego powodu wydrukowałam Kozie listę synonimów słowa „fajny” – nie pamiętam. Pamiętam, że przedtem musiałam usunąć z drukarki zabawki Syna, że strona internetowa była częściowo w kolorze niebieskim i że Luby Mąż musiał dłużej w pracy zostać, przez co lekcja odbywała się „z Kozakiem w tle”.

Poprosiłam na początek, żeby Córka podkreśliła wszystkie wyrazy, których nie zna. Z dwudziestu kilku określeń zaznaczyła „bajerancki”, „obłędny”, „odjechany”, „odlotowy”, „wystrzałowy” „wyśmienity”...
- Naprawdę nigdy nie słyszałaś słowa „bajerancki”? – przyczepiam się do pierwszego z nich, bo bym sobie rękę dała uciąć, że ja sama tak mawiam – ja, w sensie jedyny, polski „źródłosłów” mych dzieci.
- Nie, nigdy nie słyszałam ani „bajerancki”, ani słowa na końcu kartki...
Obok nas chwieje się budowla z klocków i Kozak łapie przeciążony czubek metrowej wieży. Ratuje go w ostatniej chwili.
- Którego wyrazu nie znasz?
- Tego na „zy”.
- Pokaż...
- „Zaje..any”! – Tyle słyszę z jej słów, bo końcówka kozaczej wieży legła jednak w gruzach i gradobicie plastykowych klocków trzaskających o parkiet zagłuszyło środkową sylabę.
- Zaje... co? – dopytuję się nieswoim głosem. Cenzura listy przecież się odbyła i wyleciało z niej przed wydrukiem to brzydkie słowo, które właśnie przyszło mi do głowy.
- „Zajechany”.
Uff! Patrzę jeszcze, jak Kozak się złości i po chwili wahania przystępuje do rekonstrukcji trefnej iglicy.
- A co, mama? – Koza stuka mnie w ramię.
- Co „co”? Nic...
- Ej... powiedz mi! Co pomyślałaś?
- Nic! Po prostu wydawało mi się, że powiedziałaś bardzo brzydkie słowo.
- Tak? – Koza promienieje, jakby komplement usłyszała. – Jakie?

Kiedyś się dowie, więc lepiej, żeby ode mnie, prawda? Mówię jej na ucho i zaznaczam, że nie chcę nigdy usłyszeć tego wyrazu z jej ust. Nie usłyszę? Mam taką nadzieję. Przymierzam się do wyjaśnienia słów „bajer” i „obłęd”, a tu Córka pyta po angielsku:
- Do you swear in your head?
Że co? Czy „klnę w myślach”? Mnie pytają? Eeee... Gorąco coś się w pokoju zrobiło. Niechybnie menopauza się zbliża. Wcześnie, ale świat widział różne przypadki.
- Mama... powiedz...
Co mam odpowiedzieć? Że w zasadzie...
- A ty? Klniesz w myślach? – przekręcam kota ogonem.
Teraz ona na mnie patrzy zmieszana. Właściwie to ma minę, jakbym ją przyłapała na gorącym uczynku.
- To jakich brzydkich wyrazów używasz, gdy się zdenerwujesz? To znaczy, jakich słów używasz w myślach, oczywiście! – szybko dodaję ostatnie zdanie.
Koza wpatruje się w ruchy rąk młodszego brata. Ten sprawnie montuje na czubku wieży jeszcze większe gabaryty niż poprzednio.
- No... wiesz... Jest takie jedno bardzo brzydkie angielskie słowo...
Teraz robi mi się niedobrze.  
- Na cztery litery...
O święta Anielko! Wyraz na „f”?
- Na literę „c”...
AAAA! Ratujta mnie chińskie energie kosmosu! Moja niepozorna Córka tak wyrafinowanie brzydko się wyraża i ja nic o tym nie wiem? 
- Wiesz, no... Czasem pomyślę sobie crap! – zwierza mi się Dziecko szeptem.
Och!
Tylko crap? Fala gorąca odpływa, bo homo sum i wytwór perystaltyki jelit nie jest mi obcy. Może być, skoro już musi...

Jak mogłam w ogóle pomyśleć, że moja Koza chciała się pochwalić czymś, gdzie po literce „c” następuje „u”, a po nim „n” i... w ogóle nie śmiem kończyć tego wyrazu. Pies z nim! Pocieszam ją, spłoszoną własnym wyznaniem, że nic nie szkodzi. Prawie każdemu zdarza się przekląć od czasu do czasu.
- A ty, mama? Jakiego słowa używasz, kiedy się bardzo zdenerwujesz?
Ja? No, cóż. Powiedzmy sobie szczerze: aby prawidłowo rozważyć to zagadnienie, należałoby się zastanowić nad obszerną analizą wykształconych przez lata zależności przyczynowo-skutkowych, jakie pojawiają się...
Trzask!
I traaaaaach!
- Cho-LE-LA  JAS-na! – rozdarł się Kozak, bo rymsło na podłogę z pięćdziesiąt klocków: nie sam czubek wieży, ale całość.
To jakie, przepraszam, było pytanie? 

Przejdźmy może do listy przysłówków. Tylko ustalmy na wstępie synonimy słowa „fajnie” za przerobione. 

niedziela, 7 kwietnia 2013

Lekcja Dwudziesta Dziewiąta: Mission Prawie Accomplished czyli mL@H w naszym wydaniu

- Gdzie jest spinacz? Przecież był tu przed chwilą! – wrzeszczę po polsku. - Tylko na sekundę zostawiłam go na blacie. Dosłownie na sekundkę...  I nie ma! Już się ktoś na niego połakomił! Czy ja nie mogę niczego na moment odłożyć, bo zaraz ginie? Halo! Do was mówię! Czy ktoś widział spinacz?

Przybiega do kuchni zaalarmowana rodzina i część męska patrzy na mnie, jakbym się urwała z choinki. Możliwe, że biorą mnie za wariatkę, gdyż odzywam się grupowo", do wszystkich po polsku. (Skąd to zdziwienie – szczerze nie wiem, bo wbrew opisywanym na blogu pozorom nie raz, nie dwa i nie z roztargnienia zagadam przy dzieciach do Lubego Męża w swym języku ojczystym.)

Podczas gdy chłopy stoją bezczynnie, Koza pomaga mi szukać, a że z odsieczą raźniej, nie drę już „japy” na cały regulator, gderam jedynie.
- Ja kiedyś zwariuję. Jak można normalnie funkcjonować w takim domu?
Mąż kręci głową. (Dla jasności – jak wspominałam wcześniej - wiele po polsku nie rozumie, ale moje marudzenie ma opanowane niemal na szóstkę.) Odzywa się jednak z konieczności po angielsku.
- Nie rozumiem, po co to zamieszanie? Jeden się zapodział, to weź inny.
- No właśnie! – wtóruje Ojcu Koza. – Weź ten.
Który? Stoję oniemiała. I kto pozwolił rodzinie zbierać się do odwrotu? 
- Skąd ci przyszło do głowy, że ktoś z nas mógł ci podwędzić to obrzydlistwo. Jesteś jedyna, która to kupuje – rzuca Mąż na odchodne.
I poszli sobie.
Zostałam w kuchni ja i wyjęty przez Kozę z zamrażalnika... szpinak.

piątek, 5 kwietnia 2013

Marcowa książeczka


...o ciekawskim George’u zostanie wysłana Faustynie (poproszę Faustynę o jej adres ;-). 

I ponieważ zachciało mi się „zgaduj-zgaduli”, quizem opiszę „co tej wiosny piszczy u nas w trawie”.

Zabawa jest z gatunku impromptu, niskonakładowa, stąd nagrodą za znalezienie właściwej odpowiedzi będzie dobre samopoczucie. 

A pytanie brzmi: czego boją się jak ognia Żurawie kanadyjskie z sąsiedztwa? 

a.    Maszyn do robót ziemnych (o oponach jak młyńskie koła)
b.    Podchodów Kozaka
c.    Zgrzytu otwieranych i zamykanych drzwi garażowych
d.    Wyjątkowo niskiego poziomu wód w stawach retencyjnych (padało wczoraj, a przedtem od grudnia ledwie trzy razy)
e.    Licealistów na deskorolkach
f.     Plujących „dziobów” rotacyjnych zraszaczy
g.    Przelatującego z wieczora samolotu linii Virgin Atlantic (raz leciał tak nisko, że napis z „brzucha” szło odczytać)
h.    Rozpędzonych trójkołowych rowerków
i.      Dwóch czarnych kaczorów
j.     Wyjących traktorowych kosiarek i dmuchaw do liści
k.    Sępiej ekipy rozsianej po czubkach dachów
l.      Czeredy wyrostków notorycznie gubiących tę samą piłkę od kosza na środku najbliższego stawu
m.  Swego odbicia w kałużach

(Dla zainteresowanych - żurawia fotka swego czasu pojawiła się TUTAJ)













wtorek, 2 kwietnia 2013

Lekcja Dwudziesta Ósma: Murowana

Dokładnie pięćset lat temu, w Niedzielę Palmową, poszukujący legendarnego "Źródła wiecznej młodości", hiszpański żeglarz Juan Ponce de León dopłynął do brzegów nowego lądu i zachwycony rosnącym nań bujnym kwieciem nadał mu imię „La Florida”.

Tak zaczyna się bajka o początkach zeuropeizowanej Florydy i tę opowiastkę sprzedaje się wszystkim, którzy zechcą w nią uwierzyć. Głębiej jednak poszperać i fakty wyglądają inaczej. Przyjmuje się, że Florydę odkryto trzy, może cztery lata wcześniej, bo zachowały się w Europie mapy z lat 1509 i 1510, na których nad dzisiejszą Kubą zaznaczony jest ląd. Owszem, niezbyt precyzyjnie i niezbyt foremnie - ale jest. (Przypuszcza się, że wiedza o tej części świata dotarła na stary kontynent np. za sprawą Portugalczyków.)

Że Juan Ponce de León istniał nikt nie przeczy, lecz wnikliwi historycy przypominają, że hiszpański konkwista nie przybył tu kwiatków wąchać, a szukać złota i łupić co wpadło pod miecz (i przy tej niechlubnej okazji zapoznać tubylców z wiarą katolicką). Wiadomo, że w 1513 rozczarowany brakiem cennych kruszców Ponce de León dość szybko opuścił Florydę, a same walki z Indianami miały miejce nieco później, gdy Juan ponownie przybył na półwysep - który od lat uważał zresztą za wyspę - i gdy w lipcu 1521 przyszło mu za ów najazd zapłacić bolesną śmiercią. (W ranę od indiańskiej strzały wdała się w nogę sepsa – reszty możecie się domyślić.)

Ale wróćmy do roku 1513. Gdzie dokładnie przybiła do brzegu flota hiszpańska pozostaje zagadką, bo zgubił się dziennik pokładowy. Istnieją trzy sporne możliwości i jedna z nich wskazuje na północne okolice dzisiejszego St. Augustine, uważanego za najstarszą osadę „przybylców” europejskich w Stanach Zjednoczonych (za rok powstania miasta uważa się 1565).

Gdybyście zabłądzili kiedyś w te strony zostańcie tam na dwa dni, bo nie ważne tak naprawdę kto kiedy pierwszy, drugi... przypłynął, zdobył, nie zdobył... Na zmyślone atrakcje patrzy się z przymrużeniem oka, a autentyczne budynki przypominają, że St. Augustine jest jednak bogatą częścią historii Stanów Zjednoczonych. I tego faktu przeoczyć się nie da.

(A wiecie, jak tam się śmiesznie jedzie? Z typowego, współczesnego, amerykańskiego krajobrazu à la „country bumpkin”  - wybaczcie porównanie, ale jest najlepsze, jakie do głowy mi przychodzi - z tzw. beznadziejnej „wiochy” wjeżdża się raptem w ulice, na których czas zatrzymał się kilkaset lat temu.)

Miasteczko St. Augustine utrzymuje się głównie z odwiedziń turystów. Nie ma tam ani wielkiego przemysłu, ani renomowanych uczelni. Przyciągają inne miejsca. Takie jak to: w okowach wiedzy”, czyli najstarsza w Stanach drewniana szkoła podstawowa, wybudowana w 1788 roku.





Jak to dobrze, że nie musiałam się uczyć w tym niedogrzanym lub przegrzanym budynku, siedząc wyprostowaną na drewnianych ławach bez oparcia, za przewinienia obrywać witką po rękach lub przesiadywać w ciasnej komórce pod schodami odganiając się od szczurów, bo wyżyła się na mnie sfrustrowana, zakochana nauczycielka. (Kobietom uczącym w szkole nie wolno było wychodzić za mąż, a nawet się zaręczać.)

Muszę o tym przypomnieć dziś Kozie na lekcji polskiego: oto ma do dyspozycji siedzenie z oparciem, w pomieszczeniu w tej chwili chłodzonym kilmatyzacją, nikt za błędy nie łaja i nie trzyma za karę w klatce. Szczyt szczęscia, prawda? ;-) Od gryzoniów odpędzać się nie musi, bo ja i Luby Mąż urządzimy na nie w stosownym czasie obławę (niestety, wlazło coś takiego z dworu, zdarzyło się, nie powiem). Krótko mówiąc, niech dziecko „nie pęka” i uczy się przykładnie. Kto wie, może już za jakieś 50 lat pojawi się tu jakaś mocniejsza słowiańska osada i polski wtedy będzie jak znalazł?

Póki co - z okazji rozpoczynającej się tygodniowej fety pięćsetlecia stanu – viva Floryda!

Ps. Nazwa Florydy pochodzi od hiszpańskiej nazwy świąt Wielkiej Nocy - „Pascua Florida” („Święto kwiatów”).