"...koszty
[wynikające z dwujęzyczności] na pewno istnieją, tylko pytanie jest, czy one
rzeczywiście są aż tak dramatyczne, że stanowią przeciwwagę dla wszystkich
zysków, które z dwujęzczności wynikają?" - wypowiada się dla Polskiego
Radia
wspominana wcześniej przeze mnie pani dr Zofia
Wodniecka-Chlipalska z Zakładu Psychologii Eksperymentalnej Instytutu Psychologii
UJ.
Tak, z punktu
widzenia psychologii poznawczej te koszty są minimalne, np. zauważa się mniejszy
zasób słów u dzieci (biorąc pod uwagę każdy z dwóch języków z osobna) - o czym
świadczy niejeden mój post o lekcjach z Kozą - albo wyszukiwanie właściwego
słowa - "przypadłości" dwujęzycznych dorosłych. Ale badania naukowe
eksponują głównie profity wypływające z uczenia się dodatkowego języka.
A gdy teorii trochę
nie po drodze z praktyką?
Czy koszty
wynikające z dwujęzyczności mogą być większe?
Zacznijmy od
dwóch tysięcy dolarów. Cyferkami będzie ładniej, więc proszę: 2000 dolarów. Ta
liczba to średnia opłata za jeden semestr na tańszej amerykańskiej uczelni
wyższej, pod warunkiem, że student jest rezydentem stanu, w którym znajduje się
uniwerek. (Osoba spoza stanu zapłaci ze trzy razy tyle.)
Przy normalnym
trybie studiów, na rok akademicki składają się trzy semestry. Czyli za cały rok
wychodzi 6000 dolarów.
Studia
pierwszego stopnia trwają cztery lata, dlatego powyższą sumę należy przemnożyć
przez 4 i mamy 24 tysiące dolarów. Tyle kosztuje
zdobycie dyplomu Bachelor’s Degree na jednej z najbliższych mi geograficznie
uczelni wyższych, bo nie biorę pod uwagę kosztów akademika, stołowania się poza
domem, pieniędzy na dojazdy do domu itp. OK, nie uwzględniłam też kosztów
podręczników czy opłat administracyjnych.
Gdyby kto był ciekaw, nie
zachciało mi się studiować! Nic z tych rzeczy! Niech mnie przed tym ręka
wszelka broni! Ja już swoje na amerykańskim uniwerku odrobiłam. Nie stać mnie
na ani centa więcej. Piszę o nauce na poziomie wyższym, bo Koza mnie wczoraj zapytała, czy będzie mogła pójść na studia. Chyba zaskoczyło, że do wykonywania
zawodu, jaki sobie ostatnio umyśliła, będzie potrzebny uniwersytecki papierek.
Poza tym koleżanki coraz częściej już szemrają o college'u choćby w kategoriach atrakcji. Np. który kampus w okolicy jest
najbardziej cool (bo jak to zrobić,
żeby jak najmniej za naukę zapłacić to temat, który raczej trapi nie
nastolatków, a ich rodziców). A wbrew amerykańskiej modzie rozdawania dzieciom trofeów
niezależnie od wykazanej pracy i wysiłku, na studiach panują inne reguły gry. Nie
hołduje się tu do końca zasadzie, że każdy posiada wyjątkowe zdolności. Na
granty i stypendia, które w całości pokryją lata nauki, przeciętniak liczyć nie
może.
Koza - nigdy
nie ukrywałam - żadnym talentem nie poraża. Poprawniej nie pisze, szybciej nie
biega, sprawniej nie liczy, łatwiej nie zapamiętuje. (Ma dryg do ironizowania,
ale nie funduje się stypendiów pyskatym.) Ja, świadoma starć, jakie ją czekają,
żeby dostać się na studia i mieć z czego je ukończyć, zamiast przerabiać z
córką dodatkowy materiał, męczyć testy, fundować korepetycje, zapisywać do
elitarnych szkolnych klubów lub kształcić w szkołach prywatnych robię co? Uczę ją
polskiego: wydaję pieniądze na polskie książki i jeśli mam, odkładam z pensji -
gdy jest praca - nie na czesne, a na loty do Polski.
Z moich
obserwacji wynika, że Polacy w USA często podejmują decyzję, która ma pomóc
dziecku zapewnić sukces społeczny: nie przekazują języka polskiego, skupiając
się na tym, aby już w zerówce ich dziecko mogło mieć jak najlepsze wyniki z
angielskiego i z matematyki. To pozwala nie tylko uniknąć klasyfikacji dziecka
jako ucznia wymagającego special
education, bo opóźnionego w nauce, ale jeszcze dostać się do tzw. Honors Class, klasy o wyższym poziomie. Mniej jest w niej sztywnych testów, więcej
dyskusji, lekcje prowadzi się z jeszcze lepszym pomysłem, ubarwia
eksperymentami.
W gimnazjum też czeka na honors
student doborowe towarzystwo i ciekawszy program. A w liceum taki delikwent
może już - uwaga! za darmo! - zapisywać się w ramach lekcji na akademickie
przedmioty podstawowe, tzw. core courses,
które są tu na studiach obowiązkowe niezależnie od obranego kierunku.
Być może nie do końca dobrze robię upierając się przy rozwijaniu języka polskiego ponad
to, czego Kozę nauczyłam. Znajome Polki mieszkające na Florydzie chwalą się
edukacyjnymi osiągnięciami swoich jednojęzycznych córek (o rok, dwa starszych
od Kozy). Osiągnięcia te mają zapewnić dziewczynkom lepsze szanse dostania się na dobrą
uczelnię i otrzymania jak najlepszego stypendium naukowego. W porównaniu z tymi koleżankami, Kozie do uniwersyteckiego dyplomu jest w tej
chwili o wiele dalej, bo wieczorem czyta mniej lub bardziej zrozumiale ileś
stron po polsku, podczas gdy jej rówieśnicy, nie tylko z matek Polek zrodzeni,
rozwijają słownictwo angielskie, mur-beton pojawiające się na testach wstępnych
na studia.
Dlaczego nie skupiam się nad ocenami Kozy z przedmiotów obowiązkowych, żeby uniknąć płacenia za nie na pierwszych latach studiów?
I co w
ostatecznym rozrachunku ważniejsze dla dziecka? Praca, która ma przybliżyć sukces zawodowy czy dalsza
znajomość języka, który do zaistnienia w tym społeczeństwie nie jest konieczny?
Moi znajomi
uznali za kluczowe to pierwsze i zupełnie ich rozumiem, że postawili na
zdobycie dobrego wykształcenia, szczególnie, że oni sami mieli możliwość
ukończyć studia wyższe za darmo, w Polsce.
Nie zdziwiłabym
się, gdyby chęć zapewnienia dziecku wykształcenia wyższego jak najmniej
zabójczym dla kieszeni kosztem była jedną z przyczyn, dla których wiele dzieci
z polskich rodzin mieszkających w USA nie wyrasta na dwujęzyczne.
A tak właśnie
wygląda rzeczywistość: gro dzieci polskich imigrantów nie mówi wcale dobrze po polsku
i o tym zjawisku także wspomina dr Wodniecka.
Zgadzam się z
nią i bez wybiegania przykładami za swoje podwórko. Regularnie „biadolę” o tym w lekcjach z Kozą.
Kozak trochę te statystyki nadrabia, bo będąc na
etapie przedszkolnym może jeszcze posłużyć za model podwójnej przynależności językowej - ciągle posługuje się dwoma językami „w stopniu zrównoważonym”,
według sugerowanej definicji dwujęzyczności dr Wodnieckiej. (Schody w pozostaniu osobnikiem dwujęzycznym zaczną się w tym momencie, kiedy zacznie się oczekiwać od
dziecka umiejętności czytania i pisania, a także przyswajania sobie materiału
szkolnego i w pierwszym i drugim języku - to moja opinia, tak zupełnie na boku.)
Póki co, Kozak momentami
nawet faworyzuje język polski:
- Mama, po
angielsku jest tylko „łan” (one,
1). A po polsku jest „jeden” i „raz”. Po polsku są dwie jedyny!
Analityk!
Ale na pracownika
naukowego Kozak się nie pisze. Opisałam mu życie studenta i powiedział, że to
za dużo uczenia się i że nie idzie do
studia.
Jaką więc przyszłość funduję dzieciom?
I dla zainteresowanych, całość wywiadu z panią dr. Wodniecką, nagranego ponad dwa lat temu, jest
do odsłuchania TUTAJ.
Ps. Ktoś anonimowo (?) podhaczył się pod blog - witam serdecznie i miłego czytania!