poniedziałek, 11 września 2017

Irma cz. 5

[5:10] Spałam dwie godziny. Gdy kładłam się, było ciemno. Wstałam, bez zmian - czarno i mokro, rozmyte światło uliczne.




Spałam, bo wcisnęłam korki w uszy. Bez zatyczek bym nie zasnęła. Dudnił dach, szarpał wiatr. Teraz jeszcze gorzej. Porywy wiatru są jak z innej planety. Nie dowierzam. Nie pamiętam takiej siły z poprzednich huraganów. To ma być jedynka? Przecież ostatecznie miała być słabizna.

[5:40] Dopiero zauważyłam, że deszcz ustał, ale boję się dłużej stać przy oknie. Wiatr bez wody zdaje się pędzić szybciej. Momentami trzęsą się szyby. Mam wrażenie, że jedno gwałtowne dmuchnięcie i wywieje mnie z własnego domu. I to bez roztrzaskiwania ścian. Wylecę jak latawiec. I tak mam już duszę na ramieniu i ze strachu unoszę się nad podłogą. Spokojnie mogłabym rozpłynąć się nad dachem w ciepłych ciemnościach. Zniknąć rodzinie bez ostrzeżenia. Nie zauważyliby mojego zniknięcia. Śpią. Koza pewnie ze słuchawkami w uszach, bo po zmianie kierunku wiatru jej pokój znajduje się pod największym naporem powietrza. Z każdym podmuchem dobija się do jej okna naderwana gałąź palmy. Słychać aż za zamkniętymi drzwiami do Kozy pokoju.

Przechodzę do gościnnego. Od drzwi do okna jest malutki kawałek. W blasku latarni dostrzegam, że odpłynęła z jezdni cała woda. Nie tylko dlatego nie zgadza mi się ten widok. Jest jednowymiarowy. Wyrazisty. Kurde! Zniknęła moskitiera! No tak. Zapomnieliśmy je pozdejmować. Cholera by to wzięła!

Podchodzę do gołej szyby. Patrzę, jak wiatr szarpie pod domem siatką z okna. Toczy kwadrat po trawie. Przewraca. Jeszcze chwila i moskitiera odleci. Rusza w lewo, a ja za nią. Biegnę z pomieszczenia do pomieszczenia zobaczyć dokąd zostanie porwana. Rozchylam kolejno żaluzje. Największe, zepsute, nad kanapą, unoszę dwoma rękoma do góry. Wypatruję po ciemku aluminiowej ramy, ale światło z ulicy tu nie sięga. Wytężam wzrok. Brakuje mi cieni, które zwykle stąd widać w ciemnościach. Nie ma krzaków? A drzewo gdzie?

[6:00] Kozak wstał. Ziewając, rozsiadł się na kanapie. Złapał za tablet, założył słuchawki i zaszył się w minecrafcie, na nic nie bacząc. Normalnie nie byłabym z tego zadowolona. Teraz gra spada mi jak z nieba.

[6:50] Zaczyna się rozwidniać. Pierwsze co wypatrzyłam to wiatr, miotający w powietrzu ptakami. I że niektóre drzewa przy domu faktycznie nie są tam, gdzie je zostawiłam w sobotę. Jedno wisi nad ziemią. Drugie, kilkumetrowy cyprys, uderzyło w dom sąsiada od kotów. Reszty roślin nie widzę. Musiałabym obejść pozostałe pokoje, a tam nadal śpią.

[7:15] Nie rozumiem, co się dzieje. Kiedy Kozak wychodzi z pokoju do łazienki, sprawdzam lokalne wiadomości, bo żadna stacja pokroju CNN nie bawi się w detale. Nawet The Weather Channel nie jest w stanie wytłumaczyć mi, dlaczego ciągle tak huczy na osiedlu. Wyświetla mi się wreszcie coś czytelnego. Rozjaśnia się w głowie: w mojej części Florydy nadal aktualne jest ostrzeżenie przed huraganem. Nie szkodzi, że przestało lać. Nie przestało wiać. Pierwszy raz obserwuję huragan pędzący na sucho.

[7:30] Nadal jest prąd, a to daje namiastkę normalności. Dla mnie to ważne, bo mam dzieci. Zresztą nie wyobrażam sobie przesiedzieć taką noc przy świeczce czy latarce bez głupich myśli. Stałe światło daje jednak namiastkę poczucia bezpieczeństwa, gdy za ścianą z pustaka przechodzi pogodowe sui generis.





[8:15] Kocham prąd. Co kilkanaście minut, przynajmniej w tej części domu, szum klimatyzacji tłumi na chwilę buczenie huraganu.
Prąd również służy w moim domu do tego, aby zrobić kawę!

Przechodzę do kuchni i kątem oka dostrzegam w oknie za stołem znajomy kształt. Moskitiera!

Obiecałam znajomym na fejsbuku, że tak, owszem, na pewno zachowam w czasie Irmy ostrożność, a teraz, proszę: nie zastanawiając się nad tym, co robię, wyślizguję się boso i w piżamie na taras. Przez kilka kroków tulę się do ściany. Wyglądam zza rogu. Stąd wyraźnie widać mój cyprys na domu obok. Chcę biec obu na ratunek, ale mogę tylko ostrożnie zejść na przemoczoną trawę i spróbować dosięgnąć siatkę. Wierzga się w rozhuśtanym hibiskusie, leżącym na ziemi. Zapadam się w błoto, ale nie na długo. Czuję, że depczę po czymś szorstkim. O żesz! Pod nogami mam rozrzucone dachówki! Sięgam po jedną z nich. Nie wiem, jak długo stoję, bezrozumnie się jej przyglądając, zanim jakieś szturchnięcie wiatru przywróci mnie do świadomości. Dachówka jest czarna. To nie jest kolor mojego dachu!

[8:45] Staję nad ekspresem. Machinalnie odmierzam z puszki kopiastą łyżkę stołową kawy. Rozsypuje się po filtrze. 

Ryczę od pół godziny nad pustym kubkiem i nie umiem powiedzieć dlaczego. Wycieram oczy knykciem kciuka. Mam wszystkiego dosyć. Dociera do mnie, że trzeba porozmawiać z sąsiadami o moim wymarzonym toskańskim drzewie spoczywającym na ich zachodniej ścianie domu. Oby ubezpieczonym.
Na pewno ubezpieczonym!

Hej! To nie tak! Czy to nie my powinniśmy zapłacić ze swojego ubezpieczenia za ewentualną szkodę? Jaką szkodę? No co się mogło oderwać? Tylko tynk.
Nie wiem w sumie. Za wcześnie wyjść się przyglądać. Nie można jeszcze wychodzić z domów.

Ale z drugiej strony, dlaczego to my mielibyśmy płacić? Nie rzuciłam drzewem osobiście. To też trzeba wziąć pod uwagę. To nie ja wyrwałam je z korzeniami.

Dosypuję jeszcze kawy. Wlewam wodę do zbiornika. Zamykam klapkę.
Woda przelewa się przez ekspres, a przeze mnie znużenie, niepokój i dezorientacja. Nie opuszcza mnie nieokreślone poczucie winy.

Napełniam wreszcie kawą umorusany błotem kubek. Pachnie jak w zwykły, zabiegany dzień znajomych zmartwień. Czuję, jak budzi się we mnie ulga. Najgorsze chyba będzie wkrótce za nami. Zasrana jedynka!

Jak to dobrze, że nikomu nic się nie stało. I że chociaż Luby Mąż i dzieci przespali tę noc. Matko! Sękju, sękju, że był prąd!

I że nie było powodzi. Tego najbardziej bała się sąsiadka od kotów. 

Tak. Czeka mnie z nią poważna rozmowa... Zdziwi się kobieta, gdy wstanie. Ale bardzo ją przeproszę... Jasne, że usuniemy drzewo. Mamy piłę motorową. Hm... Czy ta nie ma zepsutego łańcucha? Możliwe. Ale nie szkodzi. Mamy też zwykłą, ręczną. 

Aaaaa!!! Czy ja czasem nie napisałam o tym drzewie na fejsie? Przecież sąsiadka jest w moich fejsbukowych znajomych! I to chyba jej głos słyszę właśnie za oknem. Rozmawia przez telefon, łapiąc się za głowę. Gdyby hibiskus się nie położył, to bym nic za oknem nie widziała. Mam jednak kobietę jak na dłoni: w wymiętym tiszercie, krótkich spodenkach i jajcarskich, czarnych kaloszach. Ciekawe, gdzie je kupiła. I ile dała, bo kalosze w Stanach są drogie...

W porę łapię się, że nie ma co zwlekać. Lecę sprintem do pralni po cokolwiek czystego w moim rozmiarze. Wskakuję w niedopasowane ciuchy, słyszę już i głos sąsiada. 

Zanim wybiegnę na dwór, wypijam trochę kawy.
Tego ranka potrzebuję jej jak mocnego snu.

6 komentarzy:

  1. Mam nadzieję, że szkód Wasze drzewo sąsiadom nie wyrządziło. Sprzątania będzie i tak dużo. Jeszcze raz sił życzę! (Dorota)

    OdpowiedzUsuń
  2. czytam, czytam....najwazniejsze że Wam się nic nie stało...drzewo i ściana sąsiadów - pal licho!
    Pozdrawiam i spokoju zyczę
    ivonesca

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozmawiałyśmy...pierwsza dobra rzecz, która z tego się urodziła - cudownie napisany wpis!! SUPER!!

    OdpowiedzUsuń
  4. Doroto, biedni sąsiedzi! Spełnił się ich najgorszy pohuraganowy scenariusz. Moje drzewo na ich domu to pikuś...

    OdpowiedzUsuń
  5. Ivonesco, dzięki! Człowiek w stresie boi się nagle o wszystko. W tym o rzeczy nieistotne. Kto to widział gonić w taką pogodę kawałek siatki? Ech...

    OdpowiedzUsuń
  6. Aniu z pisadła aniukowego, dzięki! Rozmawiałyśmy... i będzie mi tych rozmów brakować. Trzymaj się!

    OdpowiedzUsuń